Urodziłem się w roku 1983. Dla wielu, którzy przeczytają ten materiał, jestem dziadkiem. Nie wyznaję jednak zasady - kiedyś to było. Urodziłem się rok przed tym, który jest tytułem genialnej książki George’a Orwella 1984, a do NBA trafił Michael Jordan. Urodziłem się chwilę po tym kiedy do ligi trafili Magic Johnson i Larry Bird. Urodziłem się w czasach, kiedy NBA rozkwitało po czarnych latach, jako dziecko byłem w stanie obserwować bez żadnej wiedzy to, co koszykarsko serwowało nam TVP, a dzięki bliskości granicy także DSF. Oglądałem NBA bez zrozumienia, bez pamięci, nie wiedziałem co z czym się je, ale miałem przyjemność być tam, powoli przeżywać to wszystko, co teraz jest tylko wspomnieniem.
Już jako nastolatek pamiętam kiedy do NBA trafili jej obecni nieobecni - dla wielu po prostu dinozaury. Pamiętam jak dzisiaj, kiedy w drafcie wybierano Tima Duncana, pamiętam także, że Keith Van Horn miał być graczem podobnym do Duncana i odnosić podobne sukcesy. Pamiętam kiedy do NBA trafiali Stephon Marbury, Allen Iverson, pamiętam i mam w głowie obrazki z ich pojedynków, ich zwodów, ich ekscytujących akcji i naszego naśladowania ich na podwórkach. Pamiętam, jak do NBA trafił LeBron James, a było to 18 lat temu. Widziałem 3 zakończenia kariery przez Michaela Jordana, a w Nowym Jorku widziałem manię związaną z Jeremy Linem. Zachodziłem w głowę, kiedy Clippers wybierali w drafcie Blake'a Griffina przed Stephem Currym i pamiętam, jak Curry'emu nie wróżono wielkiej kariery. Pamiętam też jak dzisiaj, kiedy Los Angeles Lakers oddało m.in. Vlade Divaca za nastolatka.
To było blisko 30 lat temu, a teraz, po tych 360 miesiącach, tego nastolatka wśród nas już nie ma. Zakończył swoją karierę meczem, w którym rzucił 60 punktów. Meczem, który przyćmił wyczyn Golden State Warriors i 73 zwycięstwo w sezonie zasadniczym. I naprawdę nie ma żadnego znaczenia to, że cały zespół Lakers namiętnie pchał piłkę do Kobe Bryanta, nie ma żadnego znaczenia to, że komuś nie podoba się Kobe, który oddał aż 50 z 85 rzutów całej drużyny w tym meczu. Nie, nie ma to żadnego znaczenia. Kobe skończył karierę nie tym meczem, Bryant zakończył karierę 5 tytułami i wieloma innymi rekordami, w tym minimum 40 punktami rzuconymi każdemu zespołowi w NBA. Kobe Był wielki i nie zmieni tego ocena nikogo. I mimo tego, że nie oglądałem meczu w całości, gdy udało mi się zobaczyć końcówkę, miałem łzy w oczach. Nigdy już nie zobaczymy bowiem, jak obrońca w ostatnich sekundach zaciętego meczu zakłada pampersa, bo piłka trafia w ręce Bryanta. Ten rok był nie tylko rokiem rekordów Stephena Curry’ego, jego 400 trójek w sezonie, klubu 180 (50/40/90), średniej 30 punktów w meczu i 73 zwycięstw Golden State Warriors. To był także pożegnalny rok dla jednego z najwspanialszych graczy w historii i nawet jeśli był momentami sztucznie pompowany, warto było go przeżyć i śledzić z zaciekawieniem.
Nie mogłem uwierzyć, kiedy Kobe w 2020 roku tragicznie zginął w wypadku. Do dzisiaj w to nie wierzę.
W momencie pisania tego tekstu w NBA nie ma także Kevina Garnett'a, którego wielu przypadkowych kibiców mogło już zapomnieć. Ba, czasami nawet ja, który miał okazję widzieć początek Garnetta w Timberwolves, zapominam, że ten właśnie gracz znajduje się w składzie. Ten gość też był wielki i obijał się o perfekcję. Pożegnaliśmy się także z Dirkiem Nowitzkim i Timem Duncanem i ... będą to ostatni z tych, którzy wchodzili do ligi, kiedy ja zaczynałem być świadomy tego co oglądam.
To wszystko co kilka lat temu się wydarzyło, przyprawiało mnie o mdłości. Chcę w tych chwilach usiąść w spokoju, oddać się zadumie i ze szklanką starej jak ci wszyscy goście whisky, oglądać na YouTube filmiki z ich udziałem. Ich pasję, oddanie grze, zaangażowanie, fenomenalne sukcesy, niezwykłe akcje powodujące drżenie serc. Chcę jeszcze raz przeżywać te emocje, które powodowały, że zakochiwałem się w NBA, pogłębiałem swoją miłość do koszykówki, rozumiałem coraz więcej i chciałem chłonąć tajniki gry niczym narkoman.
A teraz? Teraz czuję się tak bardzo staro. Tak bardzo staro, jakbym musiał odejść wraz z nimi, zakończyć moje funkcjonowanie w grze, tak jak oni kończą swoje występy na parkiecie. I niech tylko nikt nie pomyśli, że stawiam się w jednym rzędzie z tymi wielkimi i wspaniałymi sportowcami. Nie przeszło mi to nawet przez głowę przez sekundę. Jest mi po prostu cholernie smutno, bo pomimo tego, że w NBA pojawiło się wielu wspaniałych, fenomenalnych graczy, dla mnie w środku coś się zamyka, kończy, a chcę, aby pozostało niezmiennie takie samo i chciałbym, aby trwało wiecznie.
Niestety nie będzie. I już z dystansu spoglądam na grę, mając jednocześnie nadzieję, że z odległości nie widać łez w moich oczach.
W internecie znajduje się wiele zdjęć z podpisami, abyśmy docenili wielkość wielkich. Kiedyś był to Jordan, Kobe, Duncan. Dziś jest np. LeBron James. Można go nie lubić, można krytykować, ale nie można nie doceniać jego wielkości i napawać się sukcesami, które osiąga i rekordami, które bije.
Spójrzcie na koszykówkę w ten sposób.